38. Memoriał Winanda Osińskiego - relacja

Nie dziel skóry na niedźwiedziu. Takie powinno być hasło przewodnie dla tego biegu. Okej, zawsze podchodzę z respektem do zawodów ale tym razem miałem nadzieję że życióweczka na 10km wpadnie względnie łatwo i przyjemnie.

Ale po kolei. Do Szczecinka wybrałem się już w piątek, dwa dni przed biegiem. Piątek wieczór i całą sobotę spędziłem z kumplem Łukaszem nad jeziorem niedaleko Złocieńca, a w niedziele rano dołączyłem do drugiego mojego kolegi Arka, który wyjechał rano ze Szczecina i zgarnął mnie po drodze. Arek debiutował w zawodach na 10km więc przez połowę drogi, niczym pan profesor, instruowałem go jak poprowadzić bieg by zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu.

Na miejscu odebraliśmy pakiety i udaliśmy się na rozgrzewkę. W czasie truchtu mocno rzucało się w oczy jedno: Szczecinek bardzo wypiękniał od mojej ostatniej wizyty, nota bene też z Arkiem, w 2009 roku.


To co trochę mnie niepokoiło to bardzo słoneczna pogoda. Niby nie było gorąco bo ok. 15 stopni ale w pełnym słońcu miałem wrażenie jakby było dobrze powyżej 20-tu. Miało być chłodno i pochmurnie a tu pełna lampa - pomyślałem sobie. Czułem to nasłonecznienie, zwłaszcza po rozgrzewkowych przebieżkach. Gardło suche, ślina gęsta, na szczęście rozstawiono już stanowisko z wodą więc wziąłem jeden kubeczek i nie byłem jedynym kręcącym się przy stole.

Drugi niepokojący objaw to uczucie dość ciężkiego żołądka. Nie byłem przejedzony to na pewno. Przez ostatnie dwa dni nad jeziorem uważałem na siebie i jadłem raczej mniej niż potrafię. Alkohol? W piątek wypiłem z Łukaszem jedno piwo i odrobinę likieru. W sobotę rano w czasie prac biwakowych też jedno piwo. Może miało to przełożenie ale szczerze mówiąc wątpię.

O godzinie 13tej wystartowaliśmy. Założyłem sobie pobiec pierwszy kilometr w tempie 4:15 a potem lekko przyśpieszyć i utrzymać by w drugiej połowie przyśpieszyć. Pierwszy kilometr idealnie w punkt, drugi w 4:05, ciut za szybko lecę. Trzeci w 4:17 i wiem że nie będzie lekko. Połowę przebiegam w 21:15 i taki czas jest ok ale biegnie mi się ciężko. Od początku czuję że łydki mam ołowiane, trudniej mi też biec przez śródstopie, nogi same zachęcają mnie do biegu przez piętę ale nie decyduję się na to. Kolejne kilometry są zbyt wolne aby myśleć o życiówce a ja nie mam siły lub zacięcia aby tą walkę prowadzić w bardziej zażarty sposób.

Ostatnie dwa kilometry próbuję jeszcze podjąć jakąś walkę ale to nie jest mój dzień. Dodatkowo pełne słońce i mocny wiatr nie ułatwiają mi roboty. Pisząc te słowa uświadamiam sobie że nie miałem chyba udanego biegu na jakimkolwiek dystansie przy mocnym nasłonecznieniu. W okolicy dziewiątego kilometra dopada mnie lekka kolka. Nic poważnego, może dlatego że nie mam motywacji by bić się o jak najlepszy czas.


Na metę wpadam z czasem... no właśnie w sumie nie wiem jakim. Zegarek pokazuje 42:45 i jestem pewny że dobrze odbiłem stoper na starcie i mecie bo linie te były oznaczone bardzo czytelnie. Oficjalny czas to 42:51. Prawdopodobnie netto, bo choć w zapowiedziach Organizatora czasy miały być brutto, to już w oficjalnych wynikach gun time miał obowiązywać tylko pierwszą pięćdziesiątkę zawodników na mecie. Ja byłem sto któryś. W sumie w moim wypadku nie ma to większego znaczenia ale myślę że byłoby dobrze gdyby Organizator podawał w wynikach oba czasy.

Co mogę powiedzieć? Nie nabiegałem życiówki tylko prawie minutę wolniejszy czas. To duży niedosyt, bardzo nawet. Nie uderzyłem w dzwon za metą by obwieścić pozostałym że jakaś twierdza padła. Nie padła. Pierwsze co poczułem po przekroczeniu linii mety to lekki żal że tak piękny medal zamiast na honorowe miejsce, trafi do pudła. Myślałem że pobicie życiówki z listopada ubiegłego roku nie nastręczy zbyt dużych problemów.



Z drugiej strony mam vice-najlepszy czas na dychę za który mniej niż rok temu dałbym się pokroić. Myślę też że w nogach czułem jeszcze trudy maratonu gdańskiego choć dwa tygodnie powinny były wystarczyć aby przystąpić do biegu na świeżo. Przeziębienie które złapałem kilka dni wcześniej? Może. Wspomniane śladowe ilości alkoholu w piątek i sobotę? Może też ale wygląda na to że ani nie pobiegałem ani się nie napiłem. Trochę taki do zapomnienia ten bieg w moim wykonaniu. Pocieszam się jednak że zawody to zawody, sezon na dychę rozpoczęty i to niepowodzenie może zaprocentować w kolejnych. Myślę też że trochę spaliłem pierwszą połowę biegu. Ale mniejsza z tym.

Co do samej imprezy to muszę powiedzieć że to są naprawdę świetne zawody. Trasa jest płaska i  szybka a Szczecinek piękny. Do organizacji oprócz wspomnianych czasów netto/brutto trudno się o coś przyczepić. Chciałbym jednak skorzystać z okazji i zaapelować do kibiców, o ile jacyś tutaj trafią: NIE WSTYDZCIE SIĘ NAS DOPINGOWAĆ! Biegnąć ulicami Szczecinka takie właśnie odniosłem wrażenie. Kibice byli, ale oprócz okolic mety gdzie w dużej grupie chyba jest raźniej to ten doping był taki jakiś niemrawy. Kiedy wołałem "dzięki" gdy ktoś z kibiców klaskał, to na moment jakby dodawało to śmiałości ale to trochę mało.  Mamo, ten pan mi pomachał! - usłyszałem przebiegając obok stojącej pani z dzieckiem. No jasne że pomachał!. Każdemu dziecku odmacham i każdemu dziecku przybiję piątkę tylko dopingujcie nas! Nie wstydźcie się, proszę to jest Wasze święto, Wasza Impreza! Dopingujcie nas, bo Wasza obecność i żywiołowy doping jest jak wiatr w żagle dla każdego biegacza, nieważne na jakim poziomie sportowym. Wasza obecność jest nieoceniona, naprawdę, dlatego też chylę teraz czoła przed każdym Kibicem i każdym Wolontariuszem który poświęcił swój czas i energię by nam, biegaczom pomóc. Dziękuję też Fotografom oraz Organizatorom. Kawał świetnej imprezy! No i poczęstunek na mecie - palce lizać! A na koniec to co najważniejsze: gratulacje dla Arka za piękną życiówkę!

I to chyba na tyle. Jeszcze raz dzięki i widzimy się za rok!





 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wrzesień - podsumowanie

XXIV Choszczeńska Dziesiątka

Bank of America Chicago Marathon 2022 - relacja